MiKasa: Kocham cię, wiosko!

15 marca 2012 14:180 komentarzy

      Przyjęło się uważać (czy słusznie?) że transmisje są nie tylko po to, żeby informować. Powinny też zarażać widzów emocjami, ekscytacją, euforią ewentualnie. Bywa jednak, że zamiast tego budzą ciągoty (trwajmy przy literze „e”) eskapistyczne. To akurat niespecjalnie ucieszyłoby reklamodawców, jednak telewidz-kibic to dziwak. On nawet, choćby ekstremalnie dyszał przemożną, a nabytą, żądzą mordu na telewizji karmiącej go niestrawną papką, to i tak zasiądzie następnym razem. Bo transmisja jest jak codzienna gazeta – albo się ją czyta teraz, albo nigdy. Kibic może fonię wyłączy i „dubbing” puści z radia, ale zasiądzie. Może też (jeśli to możliwe) – zmieni kanał. A który to spośród tychże kanałów, ach który z nich najsilniejszy rodzi w kibicu eskapizm?

      Każdy fan koszykówki pamięta, jak kiedyś profesjonaliści z Woronicza skończyli  na kilkadziesiąt sekund przed końcowym gwizdkiem transmisję finału MP w baskecie. Wynik był nadal sprawą otwartą – oni przerwali, by (po stosownej dawce reklam) puścić coś, co spokojnie mogło jeszcze poczekać. Nudzenie z trybuny sejmowej czy dobranocka – już mi się zatarło w pamięci. Powstał lekki raban i w następnym sezonie ligę koszykówki pokazywano głównie w telewizji regionalnej, której nazwa brała się stąd, że do wielu miejsc na tzw. prowincji jej misyjny sygnał po prostu nie docierał. Dobrze to pamiętam, bo wiele spotkań Śląska niepublicznie komentowałem koledze z Kłodzka przez telefon.

      Od lat wielu udaje się naszym orłom systematyczny bojkot hymnów państwowych granych przed pierwszym gwizdkiem (chyba, że o nasz chodzi), dystansują się też TVPtaszki od wszelkich medalowych dekoracji (z wyjątkiem naszych). Redakcja sportowa corocznie wygrywa mistrzostwa świata (żal, że konkurencja żadna) w emitowaniu reklam w chwili, gdy zawody już trwają. Na palcach jednej ręki drwala inwalidy można bowiem policzyć sytuacje, w których transmisja wraca na misyjny ekran przed gwizdkiem rozpoczynającym drugą połowę. Dlaczego? Wyjaśnienie jest banalnie proste: w publicznym studiu koczują eksperci, którzy wiele mają zawsze do powiedzenia, nawet w sytuacjach kiedy kompletnie nic z tego nie wynika i nikogo ich wywody nie interesują. Oczywiście – kiedy się rozgadają, nie sposób potem skrócić reklam. Dlaczego? Bo nie.

       Wspomniane praktyki można by spokojnie puścić mimo oczu, gdyby same transmisje stały na przyzwoitym przynajmniej poziomie. A nie stoją. Przynajmniej w publicznej, bo taki Polsat radzi sobie przy okazji siatkówki wręcz znakomicie, będąc niedościgłym wzorem dla reszty świata. I to bez względu na to, czy do czynienia ma z ligowym meczem o warzywko, czy pucharem świata. Polsat również nie stroni od gadających głów, ale ich dobór ma niejaki związek z pokazywaną dyscypliną, a i pokazywane w całości. Publiczna tego o sobie powiedzieć nie ma prawa, choć optymizm tryskający z zawsze z siebie w pełni zadowolonego Włodzimierza Szaranowicza mógłby powalić całą światową populację byków. St. J. Lec napisał kiedyś, że są w Polsce niewyczerpywane pokłady energii: tupet ćwierćinteligentów. Miał oczywiście rację, ale nie wiedział nic ani o gazie z łupków, ani o pokładach samozadowolenia orłów z redakcji sportowej TVP. Te zaś są na tyle niewyczerpywalne, że gdyby wytwarzać z nich benzynę, bylibyśmy narodem szejków.

      Co ciekawe, chociaż telewizyjno-sportowy tort kroi się u nas na coraz więcej kawałków (coraz więcej sportu umyka do polsatów i canalów plusów) – redaktorów sportowych w TVP nie ubywa. Zupełnie jak kapelanów w naszej odchudzanej armii. Co jeszcze ciekawsze, muszą sobie redaktorzy uświadamiać rozmiary niektórych przynajmniej porażek i merytorycznej bryndzy ich produkcji, a jednak nic nie jest w stanie zgasić im uśmiechów. Niczego się orły nie boją. Bo i czego mogliby? Niechby w braku profesjonalizmu pobili wszelkie rekordy, to i tak ustawowo będą transmitować np. igrzyska olimpijskie. A jeśli nawet ktoś im ten złotodajny przywilej odbierze, to równie dobrze (?) jak w ględzeniu przytransmisjnym sprawdzą się na innych tiwiniwach. Najlepszym przykładem na prawdziwość tej tezy, jest red. Kurzajewski, którego całuśny uśmiech nie mieści mi się na ekranie telewizora, a mam 34-calowy.

/il. Katarzyna Rymarz/

     Raz to jest uśmiech sportowy, raz żelowo-patriotyczny (ktoś policzył fryzury redaktora?), jako że pan Kurzajewski bryluje nie tylko w okolicach skoczni i bieżni, ale też i w przerażającym poziomem bezguścia kiczowisku zwanym „Kocham cię Polsko!”

      Misyjnie-brawurowy program ten, cudnie wpasowuje się w stylistykę rodem z gali piosenki biesiadnej, a w wersji sportowej dziś dociera do nas na zimowych oponach prosto z Zakopanego. Rodzina moja pochodzi ze wsi i do moich eks-sąsiadów nic nie mam, to jednak stylistyka ta pachnie mi – młodzieżowo rzecz nazwijmy – wiochmeństwem do kwadratu. Wrzask, miotanie się, pokazywanie języka, dowcipasy z naszej klasy, zajzajerowate kolorki i kochajmy się! Festiwal machanie do kamerki przy którym „Familiada” wymięka, biało-czerwono uśmiechnięte pysie, kołysanie się w rytm niekoniecznie Mozarta, ustawiczne  odpytywanie zagraniczniaków „co najbardziej wam się u nas podoba”, „czy polscy kibice są najlepsi na świecie”, na dodatek „wszyscy Polacy to jedna rodzina” i „wesoła zabawa na biało-czerwonych trybunach”. Kocham cię, wiosko! Wiosko w ultracepeliowskim krzywym zwierciadle. Wiosko z litrem żelu na włosach, błyszczącej brokatem bezsensu katanie i usteczkach w ciup tak cudnie złożonych, że ma człek wciąż dziwne wrażenie, że chcą go pocałować. I jak tu tej wioski nie kochać? Nie da się. Szczególnie, gdy się pilot „zawiesi”.

      Z kochanej wioski tej jakże blisko w Karkonosze, które to nieszczęsne góry misyjnie nawiedziły publiczne wozy transmisyjne naszej redakcji rustykalno-sportowej. Rozegrano tam całkiem niedawno zawody o puchar świata w narciarstwie biegowym. Ale to tylko jedna z wersji. Druga (złośliwa, wyprodukowana oczywiście za granicą) jest taka, iż były to zawody kibiców w machaniu do kamery. Wersję tę TVP konsekwentnie odrzuca, twierdząc, że transmitowała biegi, jednakże szwedzkie media upierają się, że relacjonowano głównie machanie. Jeszcze dalej idą niektórzy Niemcy przekonując, iż pokazano Europie jeszcze coś innego: brawurowy polski remake słynnej czeskiej komedii „Nikt nic nie wie”. Kto ma rację?

      Były to pierwsze tej rangi zawody rozgrywane w Polsce. Czy odnieśliśmy sukces? Zależy kto. I jaki. Trasy przygotowano znakomicie, na zaplecze (choć prowizoryczne) zawodnicy specjalnie nie narzekali, Marit wręczono bukiet kwiatów miast zgrzewki leków na astmę (czego się niesłusznie obawiałem jakiś czas temu), całkiem nieźle sprawdziła się lokalna komunikacja, mimo klasycznych zimowych ograniczeń. Co zaszwankowało? Pogoda i telewizja. Nie sposób mieć pretensje do mgły, choć w ojczyźnie tylu w tej materii specjalistów nie powinna się w ogóle pojawić. Trudno jednak, by nie pojawiła się telewizja.

      I tu należy TVP pochwalić. Wprawdzie nie przerwała żadnego finiszu sejmem, żadną też dobranocką nie przysłoniła Justyny Kowalczyk, to od ignorowania dekoracji nie odstąpiła. W drugim dniu zawodów uroczystość pokazano od chwili, gdy Bjoergen wskakiwała na średni stopień, a Johaug już dawno stała na najniższym. Nie można jednak mieć o to pretensji – nigdzie bowiem nie jest zapisane, że redakcja sportowa TVP istnieje po to, by pokazywać zdyszane zawodniczki, które jedyne, co potrafią, to dreptać po śniegu z listewkami przymocowanymi do butów. Wcale przecież nie o to chodzi, by słońce świeciło, lecz by światłem odbitym pięknie błyszczał księżyc.

      Hołdując tej zasadzie, w Jakuszycach błyszczał pan redaktor Babiarz (którego akurat lubię). W namiociku TVP rozmawiał, a jakże, z Apoloniuszem Tajnerem, który z naszą biegaczką kontakty ma częste. I nic nie szkodzi, że drą wzajem koty a to o samochód, a to o zaległą premię dla trenera Wierietelnego, a to o jakieś kurtki. Nieważne. Stał pan Tajner i deliberował z red. Babiarzem. Dzięki relacji live z ich pogawędki nie zobaczyliśmy ani całej dekoracji, ani pełnego występu pani Justyny dziękującej kibicom. Ważne jednak, że panowie do sitek powiedzieli przynajmniej część z tego, co chcieli, a Justyna za bardzo im w tym nie przeszkadzała. O to przecież chodziło, czyli w sumie sukces. I to międzynarodowy.

      Swoim profesjonalizmem TVP uraczyła nie tylko nas, nawykłych, ale też zdumioną resztę Europy. Mnie osobiście to bardzo cieszy, gdyż traktuję rzecz jako namiastkę naszej polskiej zemsty za oszustwo sojuszników w 1939, za trabanty, za fiata 126, za Zaolzie, za inkwizycję, za potop szwedzki i w ogóle za zabory. Narobili sobie europejscy zniewieścialcy apetytu na zmagania biegaczy? My im figę! Żadnej tam transmisji na kolanach! Ktoś tam sapie, kijkami się odpycha, Szwed jakiś, czy inny Norweg, na dole ekranu migają cyferki, ale czyje? A sami sobie zgadujcie, mądrale. A może wygrywa ten Rosjanin, co zza choinki wyjechał i o mało co by się wykopyrtnął? Obstawiajcie. Fetez vos jettes, mesdammes et monsieurs! Krupier ze sportowej puszcza kulkę w ruch.

      Biegną panie na 15 km. Co rusz zagadka objawia się nowa. I jedno widać, drugie słychać. Telewidz wytrenowany w PRL-u daje sobie radę, bo i między wierszami doczytać potrafi, i „zobaczyć”, czego „szkoda, że państwo nie widzą”. Gorzej ten młodszy, czy zza granicy. Taki jest niezwyczajny, więc marudzi potem w internecie. Leje malkontencką wodę na szwedzki młyn pretensji, że prawie nie pokazano ichniego zwycięzcy. Ale niby po co? W końcu nie po to mamy najlepszych kibiców świata, by ich chować po kątach. Niech sobie Szwed biegnie, niech Marit płuca wypluwa, niech Justyna włącza dopalacze – TVP oferuje Europie buźki uchachanych kibiców, a w roli głównej jednego z nich kłócącego się (aczkolwiek kulturalnie) z ochroniarzem. W końcu biegaczy się ogląda świat co parę dni, a naszych kibiców dużo rzadziej. A że redakcja sportowa publicznej misję społeczną realizuje, to nic dziwnego, że dba o narodowe priorytety. Nie będzie Szwed pluł nam w kamerę, ni Norweg dzieci nam astmą zarażał! Przecież się redakcja sportowa naharowała.

      Skoro o tym mowa, to M. Piątkowi z „Polityki” zwierzył się jeden z głównych bohaterów (tych serio) sukcesu dolnośląskiej imprezy Jacek Jaśkowiak. Stwierdził mianowicie, że następnym razem, to jednak telewizja powinna rozplanować rozstawienie kamer, a nie on. Być może nie będzie to zresztą konieczne, gdyż jak organizatorów ze Szklarskiej uprzedzono, jeśli TVP nie da gwarancji, że następnym razem lepiej się spisze, to o PŚ w Jakuszycach można zacząć zapominać. A to z powodu urażonej dumy FIS-u, który podesłał naszym orłom ze sportowej zagranicznych ekspertów, by co nieco doradzili przed faktem. Orły zgrzytnęły gracko dziobami i zauważyły skromnie, iż żadnych rad im nie trzeba: od lat transmitują skoki z Zakopca i wszystko potrafią. I zrobią. Jak zapowiedziały, tak zrobiły. Faktycznie było jak w Zakopanem: podobnie rozbawione tłumy, te same wąsy Apoloniusza Tajnera i identyczne ględzenie komentatorów nad wszelką miarę. Na szczęście, dobrze było słychać stadionowego spikera, więc telewidz miał niejakie szanse zorientować się, kto z jakim czasem biegnie, kto finiszuje, a kto biec jeszcze nie zaczął. Naszej telewizji tego typu błahostki nie interesowały.

      Każdy mógł zobaczyć, że sportowa TVP nie idzie w ślady oportunistycznych Kazachów oraz topornych Bułgarów, którzy drepczą po najmniejszej linii oporu. Ogląda człowiek ich transmisje i gdyby nie odmienna karnacja kibiców oraz nieco skośne oczy u niektórych, może się pomylić, że to Oslo albo Oberhoff: na ekranie widać zawodników i na paskach latające cyferki do nich właśnie się odnoszące. Nuda. Nic się nie dzieje. Żadnej narodowej specyfiki. Nasza TVP zmierza tymczasem w stronę interaktywnej multimedialności. Najlepiej było to widać na Eurosporcie, który importowany z Polski przekaz TV na chybcika uzupełniał linkami do własnych komunikatów o bieżącej sytuacji na trasie. Raz wreszcie do czegoś tę spróchniałą Europę udało się zmusić. I dobrze jej tak.

      Dla równowagi orły z Woronicza zaangażowały się w rozwój przyjaźni polsko-niemieckiej. Freundschaft taki – jak wiemy nie od dziś – najlepiej kwitnie, kiedy wyplenia się negatywne narodowe stereotypy. No, właśnie. Mawia się, że Niemcy nie mają poczucia humoru, jeśli nawet, to jakieś takie pancerne. A my dzięki orłom Szaranowicza już wiemy, że to nieprawda! Pewien Polak-internauta oglądający jakuszyckie zmagania w niemieckiej TV doniósł, że tamtejsi komentatorzy najpierw trochę się denerwowali nie mogąc zgrać naszej wizji ze swoimi danymi. Niepotrzebnie też wpadli też w konfuzję, widząc w pewnej chwili swojaka walczącego o czołowe miejsce oraz jakiegoś wlokącego się nieszczęśnika. Po chwili jednak fachowcy z Woronicza (zostawiając na pasku „niemieckie” cyferki) kadr ograniczyli do… dublowanego biegacza. I wtedy to ponoć niemiecki komentator ryknął śmiechem. I jak tu trwać na stanowisku, że Niemcy drętwi i nic ich rozbawić nie może? Ależ może! „Kocham cię wiosko!” redakcji sportowej TVP. I to jest nasza misja w Europie.

      Biedni Fryce pękliby chyba ze śmiechu, gdyby docierał do nich pełen polski przekaz: jakuszyckie Waterloo Szaranowicza et consortes wzmocnione o brawurowe spoty apelujące o płacenie abonamentu. Śmiech zamarłby im jednak na ustach, gdyby zrozumieli, że to wcale nie był blamaż, ale perfekcyjnie realizowana misja. Tak! Orły z publicznie-sportowej celowo spaprały transmisję, by dać gawiedzi do zrozumienia, że póki będziemy mieli „pierwsze miejsce w Europie pod względem niepłacenia abonamentu”, to na profesjonalną transmisję szans nie ma najmniejszych. I jest to ze strony TVP uczciwe postawienie sprawy. Publiczna po prostu udaje, że swą misję oraz nas samych traktuje serio, a my udajemy tylko, że płacimy abonament. Może przestańmy już udawać?

 

 

MiKasa

Tags:

Brak komentarzy

Zostaw odpowiedź