Jacek Rojewski: „Dzienniki kołymskie” czyli Jacek Hugo-Bader „zabiera” mnie na Kołymę.

15 marca 2012 14:213 komentarze

„Jadę na Kołymę, żeby zobaczyć, jak się żyje w takim miejscu, na takim cmentarzu. Najdłuższym. Można się tu kochać, śmiać, krzyczeć z radości? A jak tu się płacze, płodzi i wychowuje dzieci, zarabia, pije wódkę, umiera? O tym chcę pisać. I o tym, co tu jedzą, jak płuczą złoto, pieką chleb, modlą się, leczą, marzą, walczą, tłuką po mordach…
Gdy ląduję, w aeroporcie pod Magadanem czytam wielki napis:  WITAJCIE NA KOŁYMIE – W ZŁOTYM SERCU ROSJI.

Jacek Hugo-Bader”

Takie oto zdania świecą do mnie złotymi literami zatopionymi w ciemną zieleń książkowej okładki.

Ja też jadę na Kołymę. A raczej Jacek Hugo-Bader mnie na nią zabiera mocą swoich „Dzienników kołymskich”. Chyba w najsmutniejszym, ze względu na tematykę, ale i najbardziej osobistym zbiorze swoich „rosyjskich” reportaży. To podróż z książką przepowiedzianą przez jakucką szamankę Dorę. Z książką pełną opowieści o duchach i upiorach przeszłości, z książką zatopioną w nierozerwalnie z tą przeszłością splątanej kołymskiej teraźniejszości.

Jacek Hugo-Bader /a ja z nim/ udaje się w autostopową podróż z Magadanu aż do Jakucji. Wzdłuż słynnego Traktu Kołymskiego, szlakiem opowiadań Warłama Szałamowa. Ponad 2000 km. drogi usypanej z kamienia przez tysiące łagrowych więźniów. Drogi-cmentarzyska  zwanej również „Drogą z kości”. Podróż Traktem Kołymskim i w jego okolice to podróż wzdłuż i poprzez wielką ludzką mogiłę. O Kołymskim Trakcie Autor pisze tak:

„Starzy ludzie mówią, że ta droga to najdłuższy cmentarz świata. Policzyłem, że gdyby wszystkie ofiary kołymskich łagrów epoki Stalina położyć jedna za drugą, toby się na niej nie zmieściły. Policzmy jeszcze raz. 2025 kilometrów to ponad dwa miliony metrów. Dzieląc przez metr i osiemdziesiąt centymetrów wychodzi milion sto tysięcy chłopa. I dziewczyn. Że wtedy ludzie tacy nie rośli? Zależy kto. Łotysze, Estończycy jak na tamte czasy,to chłopy jak byki, Japończycy, Kałmucy, Tatarzy, i kobiety – dużo niżsi. Nawet gdybym dzielił przez metr i siedemdziesiąt centymetrów, ta liczba zmieniłaby się dopiero w drugim miejscu po przecinku. Kołyma i tak zabrała pewnie więcej niż milion sto czy dwieście tysięcy istnień ludzkich. Problem w tym, że nikt nie wie ile.”

I choć powyższe wyliczenia to tylko makabrycznie malownicza ilustracja, tysiące /dziesiątki tysięcy?/ budowniczych Kołymskiego Traktu faktycznie spoczęło na nim /w nim/ na zawsze.

Jednak jest i na Kołymie życie. Życie twarde, miejscami okrutne, ale i z miejscem na ludzką gościnność, uczynność, wspomnienia, picie wódki i rozmowy do rana. Na to życie i napotkanych ludzi Hugo-Bader jest jak zawsze otwarty, nie tylko ich spotyka, ale przez chwilę żyje z nimi, choćby ta chwila miała być jedynie mgnieniem oka.

źródło: materiały promocyjne książki

Tym bardziej, że, tak jak pisałem wcześniej, to najbardziej osobista pod względem konstrukcji książka Autora. Tytuł „Dzienniki…” jest nieprzypadkowy. To spotkanie nie tylko z portretowanymi przez reportera ludźmi, ale i z samym Autorem, z jego samotnością, trudami podróży, radzeniem sobie z natłokiem emocji – echem tych naprawdę szczególnych miejsc, które tym razem odwiedza.

Jacek Hugo-Bader uśmiecha się do Czytelnika Netkultury, któremu właśnie dedykuje książkę. fot. JR

 Dlatego też kiedy przeczytałem w programie Gryfińskiego Festiwalu Miejsc i Podróży „Włóczykij” o spotkaniu z Autorem „Dzienników Kołymskich” nie wahałem się ani minuty i czym prędzej pojechałem do Gryfina. W wypełnionym po brzegi namiocie festiwalowym odbyłem raz jeszcze podróż Kołymskim Traktem, tym razem nie tylko samotnie, poprzez stronice książki, ale w towarzystwie Autora.

Jacek Hugo-Bader w namocie festiwalowym. fot. JR

Autora, który w pierwszych słowach oświadcza, że nie jest podróżnikiem tylko reporterem. Reporterem, który wyjeżdża w delegacje „czasem nieco dłuższe” i który nieco żartem mówi, że „nie podróżuje dla przyjemności ale po prostu niezwykle lubi swoją pracę”.

Zaczynamy wspólną podróż od wrześniowego Magadanu, miasta skupiającego przedstawicieli wielu narodów zamieszkujących Kołymę. Z rzutnika pada obraz przystanku autobusowego stanowiący jedną z ilustracji książki. Śmieją się do nas z niego czterej chłopcy z jednej szkolnej klasy – Rosjanin, Ingusz, Ewen i Chińczyk. Na drugim zdjęciu dwie śliczne dziewczyny, które razem z weselnym orszakiem zgodnie z lokalnym zwyczajem objeżdżają miasto z dźwiękami klaksonów. A jednak Magadanem Hugo-Bader jest przygnębiony. Zaraz też pojawia się wątek polskich jeńców wojennych zesłanych na Kołymę po 1939r. Tam gdzie dzisiaj jest magadańskie rondo po którym radośnie jechały weselne auta mieścił się obóz dla 3000 polskich jeńców wojennych. Dwie zimy i mordercza praca w kopalniach pozostawiły przy życiu… 181 z nich. Ale nie tylko, a nawet nie przede wszystkim dla upamiętnienia historii, Jacek Hugo-Bader na Kołymę pojechał. W takim razie dlaczego?

„Ja nic na to nie poradzę, ale jak słyszę słowo „Oświęcim” to mam przed oczami wielki czarny komin […] Dla mnie słowo Oświęcim kojarzy się jednoznacznie – z wielkim, czarnym, dymiącym kominem i z historyczną świadomością tego co tam było kiedyś […] Podobne konotacje mam jak słyszę „Kołyma” i cholernie mi się chciało pojechać w takie straszne miejsce i zobaczyć jak ludzie tam żyją. Jak  płodzą dzieci jak je wychowują czym je karmią jak zarabiają pieniądze, jak się leczą, czyli normalne życie w strasznym miejscu.  […] Pojechałem oglądać straszne rzeczy ale pisać o nich absolutnie nie chciałem, tyle, że reporter nie może udawać że nie wie gdzie jest, […] nie może udawać, że jest na Kołymie ale historia dla niego nie istnieje. Nie ma dla reportera takiego miejsca na świecie gdzie nie ma historii. […] To jacy my jesteśmy teraz decydowało się wcześniej, to dla reportera jest strasznie ważne.”

Motywem przewodnim wyprawy stały się dla Jacka Hugo-Badera „Opowiadania Kołymskie” rosyjskiego pisarza Warłama Szałamowa, długoletniego więźnia kołymskich łagrów. Kierowany przez książkę Szałamowa, Kołymski Trakt i przypadek reporter udaje się z Magadanu na północ. Odżywają sceny i postaci znane z książki. Przemieszczanie się autostopem sprzyja coraz to nowym znajomościom i opowieściom. Tak też razem z Autorem skaczemy podczas gryfińskiego spotkania – od bohatera do bohatera „Dzienników kołymskich”.

Poznajemy córkę jednego z najstraszliwszych stalinowskich katów – Nikołaja Jeżowa, „jemy” wyborny czerwony kawior, uczestniczymy w całonocnej, suto zapijanej, partii pokera między wpływowym czekistą Dimą, a „błatnym”/w Rosji to określenie bandyty/ wysokiej rangi Wanią, oglądamy zdjęcie złotego samorodka – samorodki lubi rozdawać gościom miejscowy krezus Basanski.

Duże wrażenie robi na mnie zdjęcie „zamrożonego domu”. Zamrożony dom? Na Kołymie jeśli chce się „zasugerować” lokatorom wyprowadzkę… /na Północy ludziom przysługują wyższe pensje i emerytury stąd liczbę ludności czasem stara się ograniczyć/ zakręca się ogrzewanie. Fotografia prezentowana przez Hugo-Badera w trakcie spotkania wskazuje na to, że jest to metoda nad wyraz skuteczna.

Cóż następuje potem. Mamy Bobika najmądrzejszego psa świata, domorosłego wynalazcę maszyny do przywracania młodości, prywatną minikopalnię złota i wiele, wiele innych historii.

Wśród nich jest i historia Jurija Sałatina z Jagodnego, emerytowanego majora wojsk lotniczych, którego możemy zobaczyć na okładce „Dzienników Kołymskich”. To postać dla Hugo-Badera szczególna. Pozwólmy opowiedzieć o nim Autorowi.

„Jura zaprosił mnie na herbatę, która okazała się koniakiem. Jura, piękna, burzliwa, przepyszna, przebogata przyjaźń. No niestety jak to u mnie bywa krótkoterminowa, bo każdy jako reporter coś takiego ma, szczególnie każdy kto jedzie w świat. Zaprzyjaźnia się z człowiekiem, tyle, że to jest przyjaźń bardzo krótka ale intensywna. Wykorzystujesz takiego człowieka i porzucasz, to tak brzydko brzmi, ale wiesz dobrze, że pewnie już się nigdy nie spotkacie, ale właśnie dlatego próbujesz nadać tej przyjaźni tak wielką intensywność”

Na szczęście Major Jurij pozostał na kartach książki i możemy również i my go nieco poznać.

Opowieść toczy się dalej. Hugo-Bader zabiera nas do szoferki ciężarówki jednego ze swoich „poputczików”. Dowiadujemy się czym grozi awaria samochodu na Kołymie i dlaczego silnik ciężarówki w trasie nigdy nie gaśnie. Poznajemy też mrożące krew w żyłach historie o niedźwiedziach-szatunach i dowiadujemy się w czym człowiek ustępuje reniferowi. W końcu przeprawiamy się maleńką łódeczką przez Ałdan i docieramy do wieńczącej podróż Jakucji.

źródło: materiały promocyjne książki

To nie był koniec spotkania z Hugo-Baderem i „Dziennikami kołymskimi”, ale resztę pozostawię Czytelnikom i lekturze „Dzienników kołymskich”. Autor zarówno na kartach książki jak i „na żywo”, to osobowość niezwykle charyzmatyczna. Człowiek obdarzony niezwykłą energią, empatią i zdolnościami narracyjnymi. Można powiedzieć, że to reporter wprost wymarzony do podróży do naszych wschodnich braci Rosjan. Przy okazji „Dzienników Kołymskich” udał się w miejsce okrutne i nieprzyjazne, naznaczone piętnem śmierci setek tysięcy /a właściwie milionów/ ludzi, a jednak odnalazł w nim życie. Życie trudne, ale barwne, trwające mimo wszystko, życie kołymskie na które składają się losy kilkudziesięciu bohaterów jego reportaży. Idea przyświecająca podróży została w pełni zrealizowana.

Hugo-Bader umie wciągać czytelnika w swoje relacje z bohaterami opisywanych historii. Bardzo łatwo niweluje obserwacyjny dystans zmieniając czytelnika w uczestnika wydarzeń. Tak jak pisałem, ma silnie emocjonalny styl, wymarzony dla opisywania Rosji „po polsku i słowiańsku”. Niektórzy zresztą mają za złe Hugo-Baderowi ten intensywny sposób narracji z czym wiąże się ostatnio burzliwie prowadzona dyskusja o granicach czysto reporterskiej  narracji i różnicach pomiędzy relacją a kreacją. Ja Autorowi wierzę nie od dziś, nie poprzez probabilistyczne analizy, a wobec, że tak powiem, funkcjonującej w jego reporterce „prawdy uczestniczącej”. Hugo-Bader rozmawia z napotkanymi ludźmi, słucha ich,  stawia ich zawsze na pierwszym miejscu. Jego opowieść to opowieść podróżnika będącego na szlaku, wielowątkowa i krwista, pełna niespodzianek. Jeśli nawet gdzieś relacja miesza się z anegdotą czy jakimś rodzajem zasłyszanych plotek czy współczesnych ludowych podań, to to też odsłania nam część prawdy o dalekich nam geograficznie ludziach, którzy po lekturze reportaży Hugo-Badera zawsze stają się bliżsi. /Jestem zresztą pewien, że jeśli na Marsie istnieje jakieś życie to Jacek Hugo-Bader je znajdzie i z nim porozmawia „jak człowiek z człowiekiem”/.

To zresztą znak firmowy Hugo-Badera odciśnięty wyraźnie nie tylko na „Dziennikach kołymskich”, ale również na poprzednich „rosyjskich” zbiorach reportaży – „W rajskiej dolinie wśród zielska” i „Białej gorączce”.

Do lektury wszystkich tych zbiorów reportaży Jacka Hugo-Badera, jako od dawna zafascynowany czytelnik, zachęcam.

Czekam również na kolejne reportaże Pana Jacka, bo przecież jak mówi przysłowie Apaczów, zawsze jest jakieś dalej…

Na zakończenie mam niespodziankę dla Czytelników Netkultury.

Spośród tych, którzy napiszą do mnie na adres rojewski[malpa]netkultura.pl w dniu 31 marca wylosuję szczęśliwca, który otrzyma od Netkultury egzemplarz „Dzienników kołymskich” ze specjalną dedykacją Jacka Hugo-Badera.

Jacek Rojewski

P.S.
Cytaty z wypowiedzi Pana Jacka Hugo-Badera pochodzą z moich notatek ze spotkania autorskiego, które odbyło się w ramach Gryfińskiego Festiwalu Miejsc i Podróży Włóczykij 2012 o którym piszę tutaj. Nie są one autoryzowane jednak są zasadniczo wiernym zapisem wypowiedzi Pana Jacka.
Tags:

3 komentarze

  • Bardzo zazdroszczę p. Hugo-Baderowi tej podrózy conajmniej z 2 powódów; 1) ze wględów zdrowotnych nie móglbym jej odbyć
    2) interesującym doświadczeniem bylałaby dla mnie konfrontacja kraju opisanego(?) przez Warłama Tichonowicza
    z jego obecnym stanem.
    Ad 1)Do Magadanu lub Anadyru,bo teraz to jest Autonomiczny Obwód lub Autonomiczna Republika Czukocji(jak to dokładmie wygląda-nie wiem)leci się z Moskwy lub Petersburga conajmniej 7-9 godz a ja mogę przebywac w samolocie najwyzej 2,5 godziny. Ciekaw jestem czy p.Hugo-Bader samochodem , korzystał z rent-car.I jakie tam są drogi; betonowe czy szutrowe? Kraj większy niż Polska i Włochy razem wzięte (ponad 737 tys km 2 i mający
    ok 60 tys.mieszkańców. Nie wiem ile tam trwa zima czy wiosna-lato. Nie wiem też dlaczego przeniesiono stolicę Czukocji z Magadanu do Anadyru i po ilu mieszkańców liczą sobie te miasta(na nasze stosunki właściwie miasteczka)Nie znając ksiażki(dystrybucja,dystrybucja)trudno mi dodpowiedziećna pytanie dlaczego w autobusie autor spotyka uczniów; Rosjanina Chińczyka,Ewena i Ingusza. Rosjanie-wiadomo ,to ich polityka narodowościowa narówno carska jak i sowiecka spowodowała rozpad „czerwonej Rosji”. Chińczycy też wiadomo; w 1969 rościli sobie pretensje do 4 milionów km 2 Syberii. Teraz mogą spokojnie nie zgłaszać żadnych pretensji w dalekim Nowosybirsku na 2 mln mieszkancow,połowa to Chińczycy.Ewenowie( I Ewenkowie,ich pobratymcy)- to ich ziemie. Ale skąd Ingusze?Owszem przesiedleni tu zKaukazu podczas wojny ,za Stalina. Nie wrócili do siebie,na Kaukaz?
    A gdzie rdzenni mieszkńcy tych ziem; Czukcze? Wymarzli?
    Czukcze „jeleniowi i „tundrowi”,jeden z najstarszych ludów paleoazjatyckich,który nad morzem Ochockim żył już 2 tys.lat przed Chrystusem, a póżniej zawędrował trochę w głąb kraju,gdy zabrakło morsów i fok.
    Nie wiem też dlaczego autor wędrowal na Zachód,w stronę Jakucji zbadanej już przez Wacława Sieroszewskiego w XIX w ,a nie na północ czy Południe,brzegiem w stronę Ochocka.
    Oczywiscie ,tak wiedzie Kołymski Trakt ale Warlam Tichonowicz spedzil wszystkiego dwa lata na Kołymie.
    2) Ciekawi mnie jak obecni mieszkańcy tych ziem reagują na
    leninowsko-stalinowską przeszłość.Ta córka „okrutnego karła ” Jeżowa,rozstrzelanego w 1938 r na rozkaz Stalina została pewno
    zesłana z calą rodziną,no może nie z całą,bo resztę dorosłych rozstrzelano,a ją po prostu oszczędzono. Dziś pewno jest to bardzo wiekowa pani. Północ konserwuje …

    • Jest i o Czukczach w książce, jest i o Koriakach, i jeszcze o paru zupełnie egzotycznych dla nas nacjach.

      Do Magadanu Hugo-Bader przylatuje z Moskwy samolotem potem to już autostop – przeważnie solidne, wiozące rudę i inne kopaliny ciężarówki 🙂

      Autor przyjeżdża na Kołymę we wrześniu tuż tuż przed początkiem zimy.

      Jest i trochę odpowiedzi na pytanie o tę leninowsko-stalinowską przeszłość, taka radziecka mieszanka nostalgii i odrzucenia.

      Nie chcę zdradzać Czytelnikom zanadto treści książki, powiem tylko, że córka Jeżowa na Kołymę pojechała dobrowolnie, a jej losy były niezwykle skomplikowane.

      O wyborze Traktu jako osi podróży Autor mówił bezpośrednio jako o w pełni świadomej przemyślanej decyzji.Tak chciał po prostu.

      Inne zakątki Północy Hugo-Bader opisuje między innymi w też świetnej „Białej gorączce”. /Biała gorączka to stan będący mieszanką delirium i obłędu – tytuł niestety adekwatny do opisywanych aspektów rzeczywistości np. degradacji rdzennych mieszkańców Syberii/

  • Za Malinowskim nie tęsknię, ale tę opowieść o spotkaniach na Kołymie na pewno doczytam, tym bardziej, że u Grudzińskiego sam klimat tego miejsca (szeroko rozumiany)łagry sytuował w obrębie komór gazowych Oświęcimia. A dzięki Opatrzności mojemu ojcu udało się wyrwać z zsyłki i mimo wszystko przeżyć Auschwitz. Lektura akurat dla mnie, ale myślę, że też dla tych, których rodowód niekoniecznie wschodni.

Zostaw odpowiedź