Małgorzata Maciejewska: Ostatni (nieprawdziwy)Amerykanin
Elizabeth Gilbert
Ostatni taki Amerykanin
Przekł.: Marta Jabłońska – Majchrzak
Rebis, Poznań 2011
Przyznam, że z najnowszą powieścią Elizabeth Gilbert, autorki bestsellera „Jedz, módl się, kochaj”, miałam pewien problem. Nie bardzo wiedziałam bowiem po właściwie taka książka została napisana. Nie mówię, że jest zła. Jest po prostu trochę dziwna. Przywykłam już oczywiście do literatury, która nie realizuje żadnego konkretnego wzorca gatunkowego. Oczywiście literatura współczesna w ogóle coraz rzadziej odwołuje się gatunków, chętnie je miesza lub po prostu mocno modyfikuje. Jednak „Ostatniemu takiemu Amerykaninowi” najwyraźniej przydałby się jasny schemat konstrukcyjny. Lekkie pióro, elokwencja i wiedza nie wystarczą bowiem by tworzyć ciekawą, poczytną literaturę. Opowieści filozoficznej, a co najmniej „antropologiująco-socjologicznej” nie może być tak chaotyczna i niepodomykana.
Główną kwestią powieści jest tęsknota współczesnej Amerykanki, zmęczonej beztroskim konsumpcjonizmem i chyba trochę znudzonej dostatnim, nie wymagającym prawie żadnego wysiłku życiem. Celowo nie uogólniam jej tęskny do całego narodu, bowiem choć wypowiada się w jego imieniu, chyba jednak wyprzedza nieco Amerykanów. Tęskni za pewnym wzorem, za odnową życia, za zmianą myślenia, za czymś, co sprawi, że człowiek będzie w stanie porzucić dotychczasowe życie i rzucić się w coś zupełnie innego, wymagającego pracy i uwagi, zastanowienia się nad sobą i kondycją świata, w jakim funkcjonujemy.
Co ciekawe, motywem przewodnim miało chyba być pogranicze, rozumiane tu jako mocno odmitologizowana kraina na obrzeżach Ameryki. Kraina wspaniałych, dzielnych, szlachetnych, samotnych mężczyzn. Kraina pozbawionego podtekstów seksualnych braterstwa. Wreszcie – egzotyczna kraina, której zarówno przyrodę, jak i rdzennych mieszkańców jeszcze trzeba ujarzmić. Wreszcie – pogranicze to po prostu symbol utopijnej krainy, przestrzeni utraconych wartości. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że nagle rozważania i przemyślenia narratorki-autorki się urywają i rozpoczyna się długa, zaskakująco szczegółowa (głębią informacji, nie ilością) biograficzna opowieść. Jej bohaterem jest przyrodnik Eustace Conway, który wybrał życie na łonie natury. A w zasadzie uciekł na łono natury z rodzinnego piekła, jakie zgotował mu ojciec, perfekcjonista i sadysta. Oraz matka, która nie znalazła w sobie dość siły, by zdecydowanie stanąć w obronie dziecka i sprzeciwić się domowemu tyranowi.
Opowieść ta przypomina nieco, nawet w sposobie prowadzenia narracji, film „Into the Wild” (który zresztą gorąco polecam). I podobnie jak w filmie – bo nie tak tragicznie – się kończy. Okazuje się więc, że „Ostatni taki Amerykanin”, poza tym, że jest opowieścią o niezwykłym człowieku (przy okazji wielkim autorytecie autorki), niestety mało oryginalną, to rozważania na tema samotności. Wszechogarniającej, przerażająco wiernej towarzyszce każdego człowieka, nie tylko postaci wybitnych, nie do końca rozumianych i akceptowanych przez społeczeństwo. Sama biografia nie jest zresztą typowa. Dobre jest to, że autorka stara się być dość dokładna i dość obiektywna, przedstawiając swego bohatera. Jednocześnie jednak pojawiają się w tekście zwroty, mające zmniejszyć dystans między odbiorcą opowieści a autorką i bohaterem, niemal kumpelskie, które obiektywizm burzą. Sprawiają, że historia nabiera wydźwięku literackiego pomnika wystawionego przez autorkę jednemu ze swoich duchowych guru.
Z drugiej strony Gilbert stara się, poza pokazaniem, że bohaterowie stają się bohaterami przez traumę z dzieciństwa, nakreślić rozwój „prawdziwego Amerykanina”, którego nijak nie odnajdzie się w dzisiejszej Ameryce. Nawet Eustace Conway nie jest już tym, kogo szuka autorka. Mając czyste serce, dobre zamiary i chęć do pracy, mającej wydobyć ludzkość z duchowego kryzysu, wpadał szybko w nieuchronne uzależnienie od konsumpcjonizmu. Musi zarabiać na siebie i na swoje nie łatwe, jak się okazuje bardzo kosztowe życie. Bohater Gilbert szybko zapomina o swoich ideałach, nie mogąc jednak zapomnieć o strasznym dzieciństwie i próbując je oswoić przez nieudane nawiązanie kontaktu z ojcem i utrzymanie dobrych relacji z rodzeństwem. Okazuje się, że przed życiem i brzemieniem, jakim obarcza człowieka rodzina, uciec nie można. Można pewne cech złagodzić, zmodyfikować, przekierować, na przykład zamiast znęcać się psychicznie nad własną rodziną, znęcać się nad sobą (w dobrej wierze, oczywiście). Można wreszcie nie pogodzić się ze sobą i swoją sytuacją do tego stopnia, że kończy się jak samotny, sfrustrowany, zapominany współczesny dzikus, niegdyś podziwiany i inspirujący bliźnich do zmiany swego nudnego, przesyconego konsumpcjonizmem życia. Eustace Conway miał chyba być według Gilbert współczesnym bohaterem, ostatnim Amerykaninem, zdolnym porzucić utarty schemat życiowy. Ale jakie to ma znaczenie? Sama jego historia pokazuje, że im bardziej angażował się w swoją misję, tym większa była porażka i niezadowolenie. Eustace był geniuszem, ale takim, którego nikt nie traktował poważnie. Ale przede wszystkim jest ofiarą wypaczonego podejścia do dzieci, z którym ani natura, ani konsumpcjonizm, ani czasy, w jakich żyjemy niewiele mają wspólnego.
Warto też wspomnieć o lekturach, na jakie powołuje się autorka. Przytacza i cytuje wspomnienia podróżników, myślicieli, utopistów. Przypomina o byłych prezydentach Stanów Zjednoczonych (tych, najwyraźniej, lepszych, czystszych duchowo), przywódcach duchowych różnych sekt. Przytacza losy mających zbawić świat i przywrócić ład społeczny komun, stowarzyszeń, grup. Miesza te informacje, ciekawostki, wplata co jakiś czas w biografię, rozbijając narrację i rozmywając sens głównego wątku.
„Ostatni taki Amerykanin” to na pewno dowód świadomości zmian, jakie zaszły w społeczeństwie (nie tylko amerykańskim) w ciągu ostatniego wieku. To także dowód, że są wciąż ludzie, którzy chcą coś zmienić w sobie i w społeczeństwie. Są też tacy, którzy losy powinniśmy znać i traktować ich jako wzór. Warto też wiedzieć, że życie nie zawsze jest łatwe, a najbliższa rodzina, która powinna przygotować nad do samodzielnego życia, może w ogóle do niego zniechęcić.
Bzdurą byłoby spłycanie sensu książki do tego, że cierpienie uszlachetnia i że czas naprawdę porzucić nasz bezsensowny tryb życia, by w zbliżeniu z naturą i powrocie do tradycyjnych wartości odnaleźć spokój ducha, pełnię i szczęście.
Najważniejsze jest to, że Gilbert dyskretnie, miedzy wierszami, wskazuje na ludzkie słabości, które wydają się mało ważne, a na które nie ma recepty bez względu na przyjęty system ich zwalczania – samotność, borykanie się ze złą przeszłością, ponoszenie porażki pomimo olbrzymich wysiłków i najlepszych chęci. Pokazuje jednak też walkę , poruszającą, niekiedy aż niewiarygodnie zaciętą, o własną tożsamość i zgodność z samym sobą.
Przy pierwszym czytaniu powieści może się więc wydać ona niewiarygodna, niezrozumiała; można ją potraktować jako swobodny referat czy esej, traktujący o współczesnych bohaterach. Jednak warto przeczytać tę książkę jako opowieść o samej autorce, opowieść AUTObiograficzną, nie biograficzną. Gilbert nie mówi o sobie, ale w dużym stopniu i jakby przypadkiem wtajemnicza odbiorcę w swój sposób myślenia, motywy działania, wizję świata.
Nie jest to więc powieść stracona, jak myślałam. I na szczęście jest dużo lepsza nic „Jedz, mód się, kochaj”, którego jedyną dobrą stroną było niestety tylko kilkadziesiąt minut z Javierem Bardemem w trakcie oglądania filmowej wersji.
Małgorzata Maciejewska