Wywiad Netkultury: Marek Rezler – Bić się, ale z głową
.
Z dr Markiem Rezlerem*, autorem książki „Wielkopolanie pod bronią 1768-1921” rozmawiał** Jarosław Kolasiński
Jarosław Kolasiński: O polskich powstaniach narodowych napisano już niepoliczalną liczbę tomów. Co ciekawe, w niewielu z nich spotkać się można z rozważaniami które z powstań było powstaniem. Pan mierzy się z tym problemem na samym początku książki, twierdząc, iż w powstaniowej materii panuje niemały bałagan.
Marek Rezler: Tak właśnie jest. Dlaczego? Ludziom wydaje się, że pojęcie powstania jest tak oczywiste, że nie ma nad czym dyskutować. Tymczasem jest to ewidentna nieprawda.
JK: Co w takim razie jest powstaniem a co nim nie jest?
MR: Nie rozstrzygam kategorycznie, które powstanie jest „prawdziwe”, tylko wyliczam przesłanki, których spełnienie powinno zdecydować o tym, że dane zjawisko możemy nazwać powstaniem. Unikam definiowania: „Powstanie jest to…”. Po prostu są pewne zjawiska czy zdarzenia, posiadające elementy pozwalające sklasyfikować przedmiot badań jako powstanie lub niepozwalające na to. Kategorycznego klasyfikowania staram się unikać.
JK: Wyjątków byłoby więcej niż przypadków regułę potwierdzających?
MR: Może nie aż tak, ale niebezpieczeństwo sugerowanej przez pana sytuacji jest dość realne.
JK: To w takim razie, co powstaniem nie jest?
MR: Z pewnością nie jest nim poznański czerwiec 1956 r. Absolutnie. Wbrew opinii zasłużonego historyka o znanym (nie tylko w Poznaniu) nazwisku, który – jako jedyny chyba aż tak twardo – upiera się przy tym, że to było powstanie. Kategorycznie tak twierdzi. A trzeba wiedzieć, że profesor siłę rażenia posiada sporą, skoro de facto wymusił, by na pomniku Marcinkowskiego napisać, iż był twórcą koncepcji pracy organicznej. A to przecież nieprawda. Taka też była geneza zaakceptowania szarży kawaleryjskiej w filmie Wołoszańskiego o powstaniu wielkopolskim – Przecież takowych nie było! – „Ale mogły być”. No i tu kończy się poważna dyskusja.
JK: No, tak. Z taką argumentacja dyskutować nie sposób.
MR: Ciężko, w takiej sytuacji uzasadnić można absolutnie wszystko. Podobnie jak i z tym, że naukowiec o takim autorytecie publicznie twierdzi, że powstanie wielkopolskie było jedynym zwycięskim, co jest kompletnym nieporozumieniem.
JK: Czyżby trzecie powstanie śląskie zostało anulowane? Ukarano Górnoślązaków za gorzelikowy RAŚ?
MR: Na to wychodzi. Tymczasem na gruncie naukowym sukcesu trzeciego śląskiego negować się przecież nie da. Ba! Obecnie historycy doszli do wniosku, że drugie również zakończyło się sukcesem. Dodajmy, że trzecie powstanie górnośląskie już w podręczniku historii dla szkoły podstawowej słusznie podkreślane jest jako zwycięskie. Ale siła rażenia sloganu jest straszna. Zwłaszcza sloganu na pierwszy „odsłuch” wcale sympatycznego.
JK: Drugie?!
MR: Dlaczego to pana tak dziwi? Decyduje kryterium celu – i tak być przecież powinno. Jeżeli powstanie osiąga cel założony na samym początku, trudno uznać, że nie było zwycięskie, prawda? W przypadku drugiego powstania górnośląskiego wcale nie chodziło o przyłączenie Górnego Śląska do Polski, tylko o coś innego. O wyrzucenie z regionu Sicherheitspolizei. Policji bezpieczeństwa. I to się przecież udało.
JK: Hm… Cel – zdawać by się mogło – niezwykle ograniczony i o jakimś wielkim łopocie sztandarów nie da się mówić…
MR: Ale się udało. W miejsce Sicherheitspolizei wprowadzono parytetową policję plebiscytową (Abstimmungspolizei). Przywódcy powstania myśleli bardzo racjonalnie. Bardzo agresywne poczynania Sipo uniemożliwiały naszym szerokie przygotowania do powstania, którego celem mogłoby być przyłączenie regionu do Polski, więc należało się jej pozbyć. I to się w wyniku II powstania udało. Skoro więc osiągnięto jedyny założony cel, absolutnie logicznie można, i trzeba, oceniać, że drugie powstanie było zwycięskie.
JK: Czyli nie jak się przyjęło uważać – trzecie było dokończeniem drugiego, co drugie przygotowaniem gruntu pod trzecie?
MR: Tak. I tu mała uwaga. Kazimierz Kutz w (bardzo symbolicznym zresztą) filmie „Sól ziemi czarnej” w rzeczywistości pokazał realia nie drugiego, lecz pierwszego powstania śląskiego. To w pierwszym Ślązacy ponieśli klęskę i zmuszono ich do przejścia przez granicę. W drugim nie było takiej potrzeby.
JK: Szczerze mówiąc, to jednak znakomity obraz Kutza nie jest traktowany jako podręcznik historii śląskich powstań, ale bardziej ich alegoria…
MR: No, tak. Ale jednak historyka tak swobodne traktowanie faktów musi denerwować, choć wartość dzieła Kutza w pełni doceniam. Sama sekwencja obrony domu Basistów… Niezrównana.
JK: W swojej książce wymienia pan dużo więcej powstań, niż to funkcjonuje w świadomości społecznej. Nie chcę tu mówić „więcej niż jest w stanie wyliczyć absolwent polskiej szkoły”, bo niedługo będzie on pewien, iż było tylko jedno powstanie – warszawskie z 1944 r.
MR: Istnieje taka ewentualność. Nadto – zapytany o jego wynik albo nie będzie potrafił udzielić odpowiedzi, albo też zauważy, iż wynik wcale nie jest aż taki istotny, gdyż chodziło o „danie świadectwa”. To u nas taka specjalność i tradycja. Ale poza Wielkopolską.
JK: Może zostawmy tę kwestię, wróćmy do czasów będących przedmiotem pańskiej analizy zawartej w książce. Czy faktycznie to, co się działo w Wielkopolsce w roku 1809 określać powstaniem? 1806 – tak, oczywiście, sprawa jasna. Ale 1809?
MR: Ale to jednak było powstanie. Bronisław Pawłowski bardzo szczegółowo rzecz omawia w swojej monografii wojny 1809 r. Zryw 1809 roku to doskonały przykład na to, by wykazać konieczność weryfikacji postrzegania powstań. O co chodzi? W powszechnym przekonaniu powstanie musi wybuchnąć spontanicznie, muszą być wielkie bitwy, nieustanna walka do ostatniej kropli krwi, ewentualnie długotrwała partyzantka, jak w powstaniu styczniowym. Tymczasem w warunkach epoki napoleońskiej powstanie takie, owszem, mogło być spontaniczne, ale też bywało ogłoszone. Zarządzone rozkazem. Dokładnie tak, jak w roku 1809, kiedy ks. Józef Poniatowski wysłał gen. Jana Henryka Dąbrowskiego do Wielkopolski, powołano pełnomocników powstańczych w poszczególnych departamentach (także w poznańskim), po to do Poznania pojechał Wybicki. Zarządzono więc powstanie, które miało polegać na powołaniu powstańczego (ale podporządkowanego dowództwu regularnej armii) wojska do walki z przeciwnikiem na terenie objętym powstaniem, podczas gdy główne siły regularne zajęte są rozprawianiem się z nim gdzie indziej. Celem wielkopolskiego powstania roku 1809 było zabezpieczenie skrzydła armii Księstwa Warszawskiego zmierzającej ku Galicji. Mechanizm był bardzo podobny do sytuacji z roku 1806 r., kiedy to również na rozkaz – Napoleona tym razem – wybuchło powstanie w Wielkopolsce, również z Dąbrowskim i Wybickim w rolach głównych. Z tą różnicą, że w roku 1809 było to ratowanie skóry, a także – z punktu widzenia Bonapartego walczącego w Austrii – dywersja na tyłach wroga…
JK: Dzięki której korpusu arcyks. Ferdynanda D’Este zabrakło pod Wagram…
MR: Zgadza się.
JK: Czyli cele stawiane powstaniu zostały osiągnięte, zatem…
MR: Zatem w pełni zasługuje ono na miano zwycięskiego. Szkoda, że tak niewiele się o tym mówi, jak i zresztą o całej wojnie roku 1809, którą sprowadza się przede wszystkim do bitwy pod Raszynem i śmierci Cypriana Godebskiego.
JK: Zwycięskich powstań mamy zatem już cztery: III śląskie oraz trzy wielkopolskie: 1806, 1809, 1918-1919. Cztery zwycięskie „w porywach” do pięciu.
MR: Licząc z drugim śląskim – tak. Choć nie dla każdego historyka jest to takie oczywiste.
JK: Częstokroć krytykuje pan nawyk utożsamiania powstań „z porywami serc” oraz lekceważenie tych, które były wynikiem zimnej kalkulacji, to już nie jest tak pięknie. Twierdzi pan, że tak się u nas myśli. W zasadzie się zgadzam, ale… Powstaniem numer jeden od jakiegoś czasu jest u nas powstanie warszawskie’44, w przypadku którego trudno mówić o spontaniczności. Było zaplanowane, wydano konkretny rozkaz przystąpienia do walki. Uwielbienie jest, ale gdzie ta spontaniczność? Mówi się o niej jedynie chcąc wytłumaczyć mało racjonalny rozkaz do ataku. Wydano go rzekomo (a kwestionuje to choćby Jan Ciechanowski) nie mogąc opanować rwącej się do walki młodzieży.
MR: Nie… Nie potrafię zrozumieć tych, którzy wynoszą dowódców powstania warszawskiego pod niebiosa, a jednocześnie szermują w ich obronie tym argumentem. Toż to sprzeczność oczywista. A sam argument bezwzględnie dyskwalifikujący. Jak to? Rozkazuję powstać, ponieważ nie umiem powściągnąć podwładnych? A cóż to ze mnie za dowódca? Powstanie warszawskie nie wybuchło spontanicznie, ale nie tu należy upatrywać jego legendy, ale w polityce historycznej. Tej obecnej. Przywołajmy choćby Muzeum PW – jedno z niewielu istniejących muzeów historycznych, w których się nie myśli, a tylko czuje. Zaraz po wyjściu laikowi trudno zresztą odpowiedzieć na pytanie, czy to był sukces, czy klęska. Jakoś kryterium celu tu zanika, przestaje być ważne, czy założone cele osiągnięto. Przy takim stawianiu sprawy nie da się racjonalnie dyskutować. Romantyzm w polityce to irracjonalizm. W uprawianiu historii nie jest inaczej. Jest mi to postawa obca.
JK: Wróćmy do epoki napoleońskiej. Czy powstania 1806 i 1809 przypadkiem nie są prawie kompletnie zapomniane z powodu swej znikomej romantyczności? Bo co to za romantyzm, skoro się powstanie zarządza, w śniegu i błocie formuje oddziały, które z trudem początkowo sobie dają radę, do Zosi w okienko się zastukać nie da, bo mróz i zabiła gwoździami… Mało tego: główny ciężar walk spoczywa na armii regularnej, w przypadku roku 1806 – nie naszej armii, na domiar złego w 1809 przeciwnik specjalnie nie dopisał, bo słaby i źle dowodzony. Tragedia zupełna, a to, że osiągnięto sukces, umyka z pola widzenia.
MR: No i jeszcze oba te powstania okazały się perfekcyjnie nie tyle przygotowane, bo czasu nie było, ale realizowane. Zarówno od strony wojskowej jak i politycznej. tempo budowy w Wielkopolsce armii powstańczej było naprawdę imponujące. Po dwóch tygodniach od Jeny i Auerstedt Dąbrowski z Wybickim już byli w Poznańskiem i praca szła pełna parą. Już na początku 1807 roku Legia Poznańska była gotowa. Jeszcze nie do końca uzbrojona i wyposażona, ale gotowa. To wymagało ogromnej pracy organizacyjnej. Nie furkotu sztandarów i nie dawania świadectwa, ale mrówczej, żmudnej, niewdzięcznej roboty. Przyjęło się uważać idących za Napoleonem Polaków za szalonych romantyków, a to wcale nie takie proste. Wysiłek organizacyjny, gospodarczy, militarny raczej wykluczał romantyzm a wymagał pragmatyzmu. A co do Napoleona… Trzeba było za nim iść, gdyż nie było innego wyjścia, nikt inny nam niczego nie oferował, poza tym alternatywą był sojusz z którymś z zaborców – a to było nie do pomyślenia. To tak podkreślmy, żeby przeciąć dyskusje czy było warto, czy nie lepiej pójść z kimś innym.
JK: W rozdziale dziesiątym który zapewne wzbudzi najwięcej kontrowersji, „pastwi się” pan również nad dominującym u nas typem patriotyzmu. Wiek mamy XXI a wciąż jest to patriotyzm husarsko-szabelkowy. I przyznam się, że jest to dla mnie spory paradoks, że największe husarskie skrzydła ma u nas prawica. Tymczasem w XIX w., czyli wówczas kiedy powstania wybuchały, to lewica do nich parła! Prawica natomiast, jeśli nie dążyła do ugody z zaborcami, to w powstaniach brała udział głównie celem ograniczania ich, doprowadzenia do minimalnie dolegliwej kapitulacji. Pochodzący z tychże czasów bohater [standardowo – trup, ranny albo przynajmniej karnie odarty z majątku]. To człowiek ówczesnej lewicy przecież. Skąd wziął się ten ideowy przeskok? I dlaczego do niego doszło? Przecież protoplaści polityczni dzisiejszej prawicy byli przeciw powstaniom, przeciw powstańczym bohaterom, a teraz ich potomkowie bezkrytycznie wynoszą czyn powstańczy na ołtarze. De facto zakochana dziś w powstaniach prawica ubiera się w szaty przeciwników swoich ideowych protoplastów.
MR: Jest to rzecz do przemyślenia, warto się nad tym zastanowić, pamiętając jednak, że w XIX wieku jeszcze nie było podziału na prawicę i lewicę w dzisiejszym znaczeniu. Uważam, że dużą rolę tu należy przypisać endecji. Rozpoczęła działalność w ostatnich dekadach XIX w. już wówczas propagując ideę wszechpolską. Co charakterystyczne, bo nowe: ruch ten, w dużej mierze mieszczański, zyskał sobie jednak uznanie środowisk konserwatywnych, m. in. ziemiaństwa. I to jest moim zdaniem moment przesunięcia „niepodległościowego środka” ciężkości. Dlaczego? Wtedy, kiedy ten nurt niepodległościowy zaczął być niejako przechwytywany przez endecję, w sojuszu z kręgami ziemiańsko-monarchistycznymi, na arenie pojawił się kolejny nowy element – ruch socjalistyczny. Ruch akcentujący mniejszą niż komuniści, ale jednak pewną internacjonalność. Powstały niesamowite zawirowania, socjaliści stawiając w wielkiej mierze na sprawy społeczne, niejako „odpuścili” niepodległość – przynajmniej w ujęciu tradycyjnym wyrosłym z powstań narodowych – czyli „sprawy społeczne na potem”. Tymczasem chcąca konserwować stosunki społeczne prawica stała się depozytariuszem tradycji powstańczych. O ile wcześniej lewica na pierwszym miejscu stawiała sprawę narodową, a społeczne to jakby „przy okazji”, teraz stawiała obie kwestie co najmniej na równi, prawica więc (bez większego sprzeciwu ze strony lewicy) przejęła mit powstańczy. Nie wolno jednak zapominać, że pojawiła się wówczas wizja trzecia – mam tu na myśli krakowskich stańczyków. Można powiedzieć, że uzupełniająca myślenie o niepodległości o element autokrytyczny. Krakowska szkoła historyczna przeciwstawiła się zrzucaniu winy za upadek państwa na wrogów zewnętrznych, szukała przyczyn wewnątrz, w naszych własnych błędach. Wg nich – sami sobie byliśmy winni. Dzisiaj wiemy, że prawdziwe jest twierdzenie o skumulowaniu się „win” zewnętrznych z wewnętrznymi. Problem przejęcia tradycji niepodległościowych przez wieloletniego przeciwnika powstań, prawicę, to jest problem dla analizy interdyscyplinarnej. Sam historyk tu nie wystarczy. Przydałby się socjolog, historyk idei, psycholog społeczny – weźmy bowiem pod uwagę ówczesny stan umysłów. Zresztą nie tylko w przypadku omawianej teraz kwestii – jestem zwolennikiem interdyscyplinarności w podejściu do dziejów, a nie zamykania się każdy w swoim bunkrze.
Kwestia przesunięcia politycznego, ideowego, emocjonalnego, o którym tu mówimy, to niezwykle interesująca kwestia warta szczegółowych studiów.
JK: A może znaczenie ma też to, że lewica przestała się składać tylko i wyłącznie z radykalnej drobnej szlachty? Ale zmieszczaniała, z czasem „zrobotniczała”?
MR: Trochę tak. Tylko że w 1848 roku pojawił się nowy element: mocne oparcie dla nurtu komunistycznego w postaci manifestu K. Marksa i F. Engelsa. Zdecydowane wejście na arenę polityczną komunistów pod koniec XIX wieku (na ziemiach polskich był to również czas uruchomienia endecji) doprowadziło do zamieszania programowego, przy zbliżonych, czasem nawet identycznych symbolach. Środowiska socjalistyczne i komunistyczne, mające zbliżony skład, często wrzucane były do jednego worka (zwłaszcza w PRL), co już jest poważnym nadużyciem ideologicznym. Komuniści od początku zakładali odsunięcie walki o niepodległość na bardzo daleki plan, socjaliści – nie.
JK: Wróćmy jeszcze do spontaniczności powstań. Wcale nie musi to być gwarancja klęski. Choćby powstanie wielkopolskie roku 1918.
MR: Ale było inne społeczeństwo. Społeczeństwo wielkopolskie było odpowiednio przygotowane. Przygotowane przez organiczników.
JK: Właśnie udział Wielkopolan w powstaniach narodowych jest tematem głównym pańskiej nowej książki. Udział ten był dwojakiego rodzaju: albo cały region powstawał, czy w ramach powstania regionalnego, czy też ogólnopolskiego, albo też Wielkopolanie szli do powstań w innych zaborach. Pojawił się również wariant trzeci – tzw. wielkopolska droga do niepodległości, czyli coś specyficznego regionalnego, czym Wielkopolska nie zaraziła reszty kraju. Gdzie szukać początków tej drogi?
MR: Pierwociny datować należy na okres tuż po upadku Napoleona, czyli po roku 1815. Idealnie jest to pokazane w serialu „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”. Chłapowski… Z chwilą ustalenia w Wiedniu ostatecznego podziału kontynentu, niektórzy ziemianie zaczynają się koncentrować, kolokwializując, na własnym podwórku. I trudno tu nierozumnie wytykać, co się dość często zdarza, rzekomą wielkopolską niechęć do wojaczki, gdyż wielu z nich, choćby Dezydery Chłapowski, było oficerami napoleońskimi. I to nie na papierze, a w polu. Zresztą, co niektórym może się wydać paradoksalne – właśnie „zaszłości” wojskowe pierwszych organiczników zadecydowały o rezygnacji z idei walki wciąż i za każdą cenę. To, że ci ludzie byli oficerami przesądziło – podeszli do sprawy po wojskowemu. Co robić dalej? Podnieśmy poziom ekonomiczny naszych włości, wzmocnijmy się, panujmy nad ludźmi „poddanymi”. Ściśle z tym jest powiązana – ewidentnie wojskowej proweniencji – zimna kalkulacja sił i środków. Trzeba walczyć? Będziemy walczyć. Ale inaczej trzeba to zorganizować niż dotąd. Wzmocnijmy się, poczekajmy na koniunkturę i dopiero wtedy na koń. Wzmocnienie musi być tak duże, żeby wystarczyło uderzyć raz, a dobrze. Uderzyć mając maksymalną gwarancję sukcesu. Nie szarpmy się na oślep, ale twórzmy konkurencyjne dla zaborczych struktury.
JK: Samym oficerskim pochodzeniem pierwszych organiczników nie da się chyba sprawy wytłumaczyć. Napoleońskich oficerów nie brakowało i w innych regionach, szczególnie w Kongresówce. Dlaczego tam nikt nie doszedł do podobnych wniosków?
MR: A dlaczego w innych regionach Polski nie powstały ośrodki państwotwórcze, tylko w Wielkopolsce i Małopolsce?
JK: Rozumiem, że zadałem pytanie bez odpowiedzi?
MR: W pewnym sensie – niestety tak. Problem ten jest od wielu, wielu lat roztrząsany przez historyków, socjologów… Usiłują sobie odpowiedzieć na pytanie, jak to się dzieje, że w Wielkopolsce niektóre sprawy załatwia się zupełnie inaczej, niż gdzie indziej. Oczywiście twierdzenie, że to wpływ Prusaków, Niemców – tematu nie wyczerpuje. To jasne. Podobnie jak identyfikowanie anarchii polskiej tylko z resztą kraju to bujda. Zjawisko to w Wielkopolsce występowało też na sporą skalę.
JK: Choćby Opaliński pod Ujściem w roku 1655…
MR: Chociażby. Ja stawiałbym na inne wytłumaczenie – okres od Kazimierza Wielkiego do potopu szwedzkiego, to lata pokoju w Wielkopolsce, wojen, zamieszek, wielkich konfederacji i zajazdów doświadczały inne dzielnice kraju. Więzi społeczne miały czas, by się wykształcić bez konwulsji powodowanych najazdami tatarskimi, powstaniami kozackimi, ekspansją Turków. To jest epoka zwana „złotym wiekiem Poznania”. W Wielkopolsce można było wydajnie gospodarować, sens intensywnej pracy był widoczny gołym okiem i zabory tego Wielkopolanom z głów nie wywiały. Mieli za sobą ponad 300 lat spokojnego gospodarowania i byli tego świadomi. Nawet zdarzające się i tu konfederacje, rokosze nie powodowały takich zniszczeń, jak w innych regionach. To też jest ważny aspekt. Był to więc idealny grunt do tego, by bez naruszania warstwy patriotycznej, zacząć kalkulować co się opłaci, a co nie.
JK: Czyli bardzo nieromantycznego mierzenia zamiarów podług sił.
MR: Takie podejście przydało się po upadku Napoleona, zamiast drzeć szaty i rwać włosy z głowy przystąpiono do działania. Refleksja zresztą – jak już wspominałem – nie szła w kierunku pytania „czy walczyć” tylko „jak i kiedy?”. W odróżnieniu od Kongresówki, w której można rzec w wyniku permanentnego dążenia do powstania, powstania te stały się w końcu celem samym w sobie. W Wielkopolsce na pytanie, czy się bić odpowiadano – tak, ale z głową i w odpowiedniej, sprzyjającej chwili.
JK: Czy oprócz konstatacji: „Napoleon nie zdołał, to i nam się nie uda” również dwa udane powstania 1806 i 1809 przewartościowały myślenie Wielkopolan?
MR: Jeśli rozumieć to jako dążenie do tworzenia korzystnych warunków do zrywu – tak. Rozumiano przez to tworzenie takich warunków, by powstanie było udane do końca. Póki warunków nie stworzymy, nie marnujmy sił i środków. W Wielkopolsce nigdy nie funkcjonowało spojrzenie, że powstanie to sama walka zbrojna na śmierć i życie, najlepiej z przeważającymi siłami wroga. Tutaj poprzez powstanie rozumiano ogromną pracę organizacyjną, w tym cywilną. Z wielopolskiego punktu widzenia powstanie powinno mieć dwa cele: samo odzyskanie niepodległości ale praktycznie jednocześnie taką prace organizacyjną, by odzyskane państwo miało szanse przetrwania.
JK: To zaprocentowało w roku 1918.
MR: Tak! To jest w tym powstaniu najwspanialsze. Największa jego wartość. Ale pamiętajmy, jeszcze raz to podkreślę, że żmudne przygotowanie społeczeństwa do powstania oraz przetrwania po jego sukcesie, wcale nie oznaczało unikania walki zbrojnej w okresie 1815-1918. Podczas Wiosny Ludów, powstania listopadowego, styczniowego – Wielkopolanie nie stali z boku. Inna sprawa, że de facto udział młodych Wielkopolan w tych zrywach był czymś, co ja nazywam „wypuszczaniem pary”. Do Kongresówki szła młodzież, która nie mogła spokojnie wysiedzieć, gdy rodacy się biją. Dzięki temu główny kierunek mógł wciąż iść w stronę przygotowania społeczeństwa „na kiedyś”. Stopniowo, systematycznie, powoli. Rozsądnie. Dzięki temu nie tylko nie tylko wygrano powstanie 1918-1919, ale potem Wielkopolska była w stanie przez pół roku funkcjonować jako oddzielne państwo! I to jest prawdziwy sukces wielkopolskiej myśli niepodległościowej. Można powiedzieć – triumf! A przecież Niemcy byli konsekwentni w kolonialnym podejściu do Księstwa Poznańskiego. Nie dopuszczali Polaków do wyższych stanowisk w administracji, w armii do wysokich szczebli dowodzenia i potem byli pewni, że Wielkopolanie sobie bez nich nie poradzą. A poradzili sobie i właśnie przez to wygrali. Zatriumfowało sto lat mentalnej przebudowy społeczeństwa przez organiczników. Absolwenci niemieckich szkół średnich, cechujących się wysokim poziomem, doskonale sobie poradzili w zarządzaniu odzyskaną prowincją. Szkoły te oraz doświadczenie w spółkach i organizacjach gospodarczych pozwoliły na to. Nie doszło do „lokautu administracyjnego”. Tak cenimy spontaniczność powstań? To pojmijmy wreszcie, że bez świadomego ograniczenia spontaniczności powstanie wielkopolskie by nie wygrało. Co ciekawe: nie istniała jednolita organizacja przygotowująca to wszystko, a i tak się udało społeczeństwo przygotować. To jest fascynujące! Fenomenem Wielkopolski jest to, że w błyskawicznym tempie z niczego tworzy się coś znaczącego. Ba! Wszyscy bez sformułowanych wytycznych postępują niezwykle podobnie. Z jednego miejsca inicjatywa błyskawicznie rozlewa się po całym regionie i prawie wszędzie jej realizacja wygląda tak samo. Dokładnie z tym mieliśmy do czynienia w 1806, w 1809 i później. Nawet wcześniej – podczas insurekcji kościuszkowskiej. A przecie to nie był rok 1918 i niemożliwe było powstanie przez telefon.
JK: Graham Bell urodził się w 1847 roku
MR: Właśnie /śmiech/. Nikt więc do nikogo nie telefonował, a w każdym z tych zrywów, gdy przychodziła wieść „powstanie!”, to ludzie w tzw. terenie od razu wiedzieli, co konkretnie mają robić. To jest niesamowita cecha Wielkopolan. Cecha regionalna – inaczej tego nie sposób wytłumaczyć.
JK: Ale zbadać ewidentnie warto
MR: I trzeba.
JK: Życząc panu, by do tego doszło – dziękuję za rozmowę.
.
.
Poznań, 14 grudnia 2012
– – –
* – dr Marek Rezler – historyk i publicysta, ur. 31 lipca 1948 roku w Gorzowie Wielkopolskim, absolwent UAM w Poznaniu, doktor nauk humanistycznych (1983, Uniwersytet Warszawski). Specjalizuje się w dziejach Polski i regionu wielkopolskiego, ze szczególnym uwzględnieniem wieków XIX i XX. Zajmuje się powstaniami narodowo-wyzwoleńczymi (szczególnie wielkopolskim lat 1918 – 1919). Autor wielu publikacji książkowych (m.in. „Wielkopolanie pod bronią 1768-1921. Udział mieszkańców regionu w powstaniach narodowych.”, „Powstanie wielkopolskie 1918-1919. Spojrzenie po 90 latach”, „Wielkopolska Wiosna Ludów 1848”, „Emilia Sczaniecka 1804 – 1896”, Hipolit Cegielski 1813 – 1868”, „Kalendarium poznańskie” Poznań 2003, „Poznań – miasto niepoznane – współautorstwo), licznych artykułów w prasie naukowej i codziennej. Stały współpracownik prasy lokalnej, telewizji oraz Radia Merkury.
** – dr Marek Rezler w Netkulturze – gorąco zachęcamy do lektury:
– wywiad „Powrót Polski do macierzy” – Netkultura nr 3/2011
– artykuł „Czy Wielkopolanie umieli konspirować?” – cz. 1
– Netkultura nr 5/2011
– artykuł „Czy Wielkopolanie umieli konspirować?” – cz. 2
– Netkultura nr 6/2011
– nasza recenzja „Wielkopolan pod bronią 1768-1921”
– Netkultura nr 10/2011
– Konkurs wielkopolsko-historyczny [organizowany pod patronatem Rebisu i we współpracy z M. Rezlerem – ogłoszenie konkursu Netkultura nr 10/2011, rozstrzygnięcie Netkultura nr 1(11)2012
– „Wielkopolanie na promocji „Wielkopolan pod bronią” – reportaż z promocji książki – Netkultura nr 10/2011
Brak komentarzy